piątek, 26 sierpnia 2011

Podsumowanie: kandydaci według krajów

Po ogłoszeniu wyników konkursu, wszyscy jurorzy dostali pełen wykaz uczestników, biorących w nim udział. Mogliśmy teraz "przywiązać" nasze wrażenia i spostrzeżenia, powstałe podczas gry, do konkretnych osób oraz krajów i szkół, które te osoby reprezentowały.

Nie jestem chyba upoważniony do publikacji pełnej listy uczestników wraz z ich nazwiskami, lecz z pewnością mogę podsumować geografię wykonawców. Poniżej przedstawiam tabelę krajów wespół z liczbą uczestników, owe kraje reprezentujących. Oczywiście, kraj, reprezentowany przez tego czy innego uczestnika, wcale nie musi być miejscem aktualnego zamieszkania lub miejscem studiów delikwenta. Jakże często się zdarza, że uczestnik pochodzi, dajmy na to, z Korei, lecz studiuje u Ludgera Lohmanna w Stuttgarcie. Lecz, ze względu na szczątkowość posiadanych w tym zakresie danych, nie mogę ustanowić innej linii podziału geograficznego, niż wg krajów, deklarowanych przez uczestników.
Korea Płd - 9
Niemcy - 2
Polska - 2
Węgry - 2
Szwajcaria - 1
Włochy - 1
Austria - 1
Kolumbia - 1
Czechy - 1
Rosja - 1
(razem - 21)
Nie jestem, oczywiście, wyrocznią w zakresie Prawdy, lecz nie mogę przejść do porządku dziennego bez lekkiego przerażenia wobec pierwszej podanej liczby...

Kolejną ważną rzeczą jest przywiązanie konkretnych wykonań do kraju, reprezentowanego przez kandydata. W ten sposób, przeglądając notatki powstałe w czasie anonimowych wykonań, można inaczej odpowiedzieć na pewne okoliczności, na pewne powstałe wątpliwości. Nie podając nazwisk (owszem, mam ich pełną listę), podam kraj pochodzenia każdego z konkursowiczów.
Kandydat nr 1 - Węgry
Kandydat nr 2 - Polska
Kandydat nr 3 - Austria
Kandydat nr 4 - Korea Płd
Kandydat nr 5 - Korea Płd
Kandydat nr 6 - Korea Płd
Kandydat nr 7 - Niemcy
Kandydat nr 8 - Korea Płd
Kandydat nr 9 - Korea Płd
Kandydat nr 10 - Rosja
Kandydat nr 11 - Niemcy
Kandydat nr 12 - Korea Płd
Kandydat nr 13 - Korea Płd
Kandydat nr 14 - Włochy
Kandydat nr 15 - Kolumbia
Kandydat nr 16 - Węgry
Kandydat nr 17 - Republika Czeska
Kandydat nr 19 - Polska
Kandydat nr 20 - Korea Płd
Kandydat nr 21 - Szwajcaria
Kandydat nr 22 - Korea Płd
Kandydaci nr 18 (Korea Płd) i 23 (Niemcy) nie dojechali w ostatnim momencie - dla nich zostały przygotowane losy ze wspólnej puli.

Dodatkowo, na liście opcjonalnej znaleźli się przedstawiciele Rosji (2), Łotwy (1), Polski (1) i Korei Płd (1), którzy wycofali się wcześniej. Jak mi powiedziano w komitecie organizacyjnym, "Rosjanki próbowały nakłonić organizatorów do pokrycia kosztów ich podróży, bo stwierdziły, że je nie stać!". To ci dopiero bezczelność... mieszkać w jednym z najdroższych miast świata - Moskwie - i, mając nieodpłatne zamieszkanie i wyżywienie w rodzinach (rzadko który konkurs zapewnia taki luksus!), oczekiwać jeszcze pokrycia kosztów własnej podróży...

Do tego dochodziło wyjątkowo liberalne potraktowanie kwestii wpisowego, wynoszącego 100 EUR - należało wpłacić je dopiero po przybyciu, nie wiążąc się z arcydrogimi przelewami zagranicznymi i z utratą całej kwoty w przypadku rezygnacji z udziału w konkursie. Proste: przyjechałeś - zapłacisz.

No cóż, widocznie, komitetowi organizacyjnemu na zatrzęsieniu Rosjan zależało jeszcze mniej, niż na inwazji Koreańczyków. Więc obeszło się bez Moskwy.


Bez wątpliwości, najsmutniejszym w tym wszystkim było opustoszałe miasteczko Saint-Maurice następnego poranka. Pustka i widok wystawionych przed drzwi hotelu walizek. I pewnie to samo odczuwali nie tylko jurorzy, a i uczestnicy (pamiętam, bo to samo czułem roku 2003...), a i na pewno mieszkańcy - bowiem nie przesadzę, jeżeli powiem, że to oni są główną siłą sprawczą całego konkursu - i też największymi jego beneficjentami.

Uroczysty finał konkursu

Po obradach udaliśmy się do bazyliki, by ogłosić wszem i wobec naszą nieomylną decyzję.

Rzecz jasna, trudno było się spodziewać, żeby przy tak wyrównanych poziomach któraś z nagród nie została przyznana. Z tego też powodu nie lubię osobiście konkursów, gdzie do finału dopuszcza się jedynie trzech kandydatów. Ot, gdyby w finale grało np. pięciu, walka toczyłaby się do samego końca, zaś ktoś, kto nie dostałby w wyniku przesłuchania finałowego żadnej nagrody, byłby największym straconym konkursu. A tak podział nagród jest już w zasadzie swoistą roszadą.

Lecz niestety, konkurs organowy, w odróżnieniu od np. fortepianowego lub skrzypcowego, musi uwzględniać bardzo ważną sprawę: na organach konkursowych nie sposób zagrać bez przygotowania, ad hoc, lub po 15-minutowej próbce, jak czasem grywają pianiści. Organy - to też nie własne, doskonale nam znane skrzypce, na których czy w kościele, czy w przejściu podziemnym przy Dworcu Centralnym w Warszawie - wszędzie potrafimy zagrać jednakowo dobrze (lub źle).
Organy zawsze są różne, zaś do całego utworu trzeba zawczasu dobrać registry. A to trwa. Średnio, jak wyliczyłem, jakikolwiek występ na nowym, nieznanym instrumencie musi się łączyć z czterokrotnością czasu próby poprzedzającej występ.
Zatem jakiekolwiek zwiększenie liczby zarówno uczestników, jak i finalistów (a przecież od etapu do etapu przydziela się coraz więcej czasu na próbę, uwzględniając coraz bardziej szerokie programy) wiąże się z długimi godzinami dodatkowych prób oraz strojeń organów, i to w jednym tylko kościele, gdzie odbywa się konkurs. Jednocześnie konkurs się wydłuża, trudniejsza jest logistyka, większe wydatki na zakwaterowanie jurorów, a w przypadku St-Maurice dodatkowo więcej pracy dla rodzin gościnnych, większej potrzeby czasu przy organach ćwiczebnych. Pamiętam z własnego doświadczenia, iż próbę przy organach konkursowych musiałem mieć od godziny 6.30 do 9, potem krótki sen, potem ćwiczenie na organach "roboczych" w okolicy od 13 do 16, potem obiad i znów ćwiczenie w jakiejś innej okolicy, a w dniu przesłuchania dostałem, jak i wszyscy, dodatkowe pół godziny na "sprawdzenie", i również bodajże między 8 a 8.30. Nikt mi, rzecz jasna, nie dawał tak okropnych godzin celowo; wynikały one bezpośrednio z wylosowanego numeru, który determinował wszystkie pozostałe godziny i przydziały. Tak więc poszerzenie np. finału nawet o jednego uczestnika wiązałoby się z koniecznością jeszcze bardziej karkołomnych zabiegów czasowych, a więc mogłoby dojść do sytuacji, gdy konkursowicz jest zmuszony odbyć próbę wczesnym rankiem, a potem popołudniu grać.

Wróciliśmy do bazyliki, gdzie akurat kończył się... koncert organowy w wykonaniu finalistów konkursu. Pierwszy raz w życiu coś takiego się stało. Pytam się, po co to? Okazuje się (cytuję), iż "publiczność nie mogła cały czas siedzieć w bazylice, czekając na werdykt jury, bo nawet nie było jak skorzystać z toalety". No pięknie! A co, siedząc i słuchając koncertu, w toalecie potrzeby już nie było, bo muzyka ją zastąpiła? Toż można wyprowadzić dość ryzykowne wnioski o roli muzyki w życiu człowieka i o sposobach jej oddziaływania na ludzką psychofizjologię... No ale nie to nawet było najzabawniejsze: najciekawszym było to, co kto grał. Otóż okazało się (samego koncertu nie słyszeliśmy), że kandydat nr 7 miał grać "Preludium Bacha" (sic!) - chyba chodziło o Fantazję g-moll, BWV 542/1?
Kandydat nr 10 zagrał "Chorał Bacha" (chyba "Nun komm, der Heiden Heiland" BWV 659 z I etapu? Świetnie, ale to chyba nie był najlepszy Bach w I etapie);
no a kandydat nr 11 zinterpretował... "B-A-C-H" Liszta! Liszta, tego samego Liszta, za wykonanie którego temu kandydatowi nie przypadł ani jeden głos jury! Czy ktoś pamięta "anegdotę o Enescu", gdzie ten, kto miał grać na fortepianie, przewracał kartki; ten, kto miałby grać na skrzypcach, grał dlaczegoś na fortepianie; zaś ten, który musiałby przewracać pianiście kartki, zupełnie nie wiadomo dlaczego grał na skrzypcach...?

Oczywiście, to nie kandydaci ustalali swój program, zarówno jak i nie winą kandydatów było to, jak ich oceniliśmy (mimo, iż osobiście nie oddałem głos na nr 11 w sprawie "Liszt-Prize", uważam, że jego interpretacja na ZERO głosów nie zasługiwała, w sensie pozytywnym). Do tego słuchacze, którzy nie wiedzieli o wszystkich zasadach pracy jury, otrzymali nieprawdziwy sygnał o tym, kto co najlepiej grał.

Usiedliśmy w pierwszych ławkach bazyliki, zaś przed nami miejsca zajęli finaliści. Dopiero wówczas mogliśmy na własne oczy zobaczyć, kto dla nas grał!

Okazało się, że tegoroczny konkurs stał się przegrodą nie do pokonania dla naszych przyjaciół z Dalekiego Wschodu, jakże licznie zazwyczaj zaszczycających swą obecnością różnego rodzaju konkursy. W finale wystąpiło trzech chłopaków pochodzenia europejskiego. Dostrzegłem na twarzach jurorów nieukrywaną satysfakcję. Niestety, nie wiem, czy można ją było dostrzec na mojej własnej twarzy, gdyż w pobliżu lusterka nie było :)

Maestro Athanasiades wyszedł do przodu i zaczął mówić. Długo, ciekawie, po francusku. Nic nie zrozumieliśmy.

Potem ktoś nas, jurorów, popchnął z ławki, więc do nas dotarło, że teraz należy stanąć w ołtarzu. W nowej scenerii nadal słuchaliśmy jeszcze bardziej francuskiego kazania, grzecznie klaszcząc i uśmiechając się wraz z całą bazyliką.

Wreszcie ogłoszono laureatów:

III nagrodę dostał Ilja Kudriawcew (Rosja) - kandydat nr 10
II nagrodę otrzymał Marius Mack (Niemcy) - kandydat nr 11
I nagrodę oraz Nagrodę Lisztowską wygrał Christian Barthen (Niemcy) - kandydat nr 7.

Wszyscy, oczywiście, byli szczęśliwi i rozczuleni. Posypały się gratulacje, uściski rąk i poklepywania po ramieniu. Jednak publiczność nie była zadowolona bezwarunkowo. Otoczyła mnie grupa osób, pamiętająca mój występ na konkursie w roku 2003. Pomyśleć tylko, jakich komplementów ja się nasłuchałem! I to teraz, po ośmiu latach, gdy, bądź co bądź, odbył się kolejny z rzędu konkurs i ukształtowali się nowi, niewątpliwi zwycięzcy, ci ludzie woleli rozmawiać ze mną i gratulować mi - po ośmiu latach - mojego Francka! Powiem szczerze, takie chwile pozostają ze mną na bardzo długo, zaś największym pragnieniem wówczas jest cofnąć czas, by móc się po raz kolejny znaleźć nie po tamtej stronie stołu jurorskiego, a po tej - wśród tych, którzy kochają muzykę i pamiętają cię po wielu latach (czego tylko były wart banalny zakup kartek w miejscowym kiosku, gdzie sędziwa pani sprzedawczyni pamiętała mnie, opowiadając bezbłędnie, kiedy i co ja grałem!). Więc ci sami ludzie, wspominając, jak kibicowała mi publiczność w bazylice i jak wszyscy zaczęli klaskać, kiedy było jasne, że to mi przypadnie wygrana, powiedzieli z jakimś dziwnym niesmakiem, że nie rozumieją tegorocznej decyzji jury. Że gra kandydatów wcale ich nie przekonała; że ci, którzy najlepiej się zapowiadali, zostali w międzyczasie utrąceni lub przesunięci na gorsze pozycje. I że "na pewno nie był to ten Liszt, który miał być". Ktoś inny dodał - "najlepszy był kandydat nr 10. I w ogóle, i szczególnie w Liszcie". Na to mogłem powiedzieć jedynie tyle, że à propos Liszta też tak uważam.

Nie mogłem, co oczywiste, podjąć w tym momencie szczegółowej dyskusji i omówienia, zarówno jak i opowiadać o wszystkich aspektach pracy jury, o wszystkich dostrzeżonych plusach i minusach, wadach i zaletach, o mniej czy bardziej rzeczowych pochwałach i zarzutach. Tym nie mniej reakcja dużej części publiczności była właśnie taka, a nie inna - i nic za to nie mogę.

Potem było małe spotkanie przy drinkach i zakąskach, gdzie finaliści mogli poznać się i porozmawiać sobie z jurorami, i gdzie wszyscy wreszcie mieli możliwość poczuć się w atmosferze nieoficjalnej. Wyjaśniło się przy okazji, że kolega Christian Barthen, zwycięzca tegorocznego konkursu i bez żadnych wątpliwości bardzo utalentowany organista, jest moim znajomym na Facebooku!
No, proszę. Z przykrością musiałem stwierdzić, że nad Facebookiem nie panuję, zawarte tam "przyjaźnie" mają całkiem nikłe szanse na jakiekolwiek powodzenie w życiu realnym, zaś, mając ponad 400 "znajomych", przestałem ich liczyć i pamiętać, a kolegi Christiana, mimo iż jego twarz wydała mi się tak jakby znajoma, zupełnie nie kojarzyłem. Z drugiej strony - pomyślałem sobie - jak dalece wychowany musi być człowiek, by nie próbować nagiąć regulaminu konkursu i nie skontaktować się ze mną w jakikolwiek sposób, przez tenże nawet Facebook, po to chociażby, by zawiadomić, pod jakim numerem on gra. Niech to będzie nauczką dla wszystkich "załatwialskich", chcących "po znajomości" zyskać dla siebie nieco więcej, niż wynikałoby z faktycznego, niezaaranżowanego stanu rzeczy.

W ten sposób konkurs został uznany za zakończony.


Pozostaje jeszcze tylko ujawnić, kto brał udział w tegorocznym konkursie i jakie kraje reprezentował.

III etap (3)

Na obradach trochę się działo.

Każdy z jurorów musiał wyznaczyć podział nagród według jego własnego uznania. To, że mieliśmy do czynienia z zaledwie trójką kandydatów, sprawy wcale nie ułatwiało. Dodatkowo musieliśmy przydzielić "Liszt-prize", czyli nagrodę za najlepszą interpretację utworów Franza Liszta.

Oto jak podzieliły się głosy jurorów (po lewej - numer nagrody; po prawej - siedem głosów jurorów szeregujących trzech kandydatów pomiędzy trzema nagrodami):


I          7          11        7          11        7          7          7
II         11        7          11        10        11        11        11
III       10        10        10        --         10        10        --


Z powyższej tabeli wynikło, iż jako Pierwszą nagrodę pięcioro jurorów widziało kandydata nr 7 i dwóch jurorów - kandydata nr 11. Drugą nagrodę pięcioro z nas raczyło przydzielić kandydatowi nr 11 i po jednym - kandydatom nr 7 i nr 10. Trzecią nagrodę miał dostać kandydat nr 10, lecz tylko pięcioma głosami, gdyż dwóch jurorów postanowiło nie przydzielać trzeciej nagrody. Nie stanowiło to żadnego wykroczenia, gdyż, jak już pisałem, w czasie "mojego" konkursu w roku 2003 trzecia nagroda nie została przyznana.

Warto też zwrócić uwagę na brak jednomyślności. Tym razem konkursowego faworyta, kandydata nr 7, nie poparto na I nagrodę jednogłośnie. To jednak nie przeszkodziło w ogólnych wyliczeniach.

Z prostej arytmetyki wynikło, iż kandydat nr 7 jest zwycięzcą konkursu; kandydat nr 11 otrzymuję II nagrodę; kandydat nr 10 dostaje Trzecią.

Największe jednak dyskusje rozgorzały się, gdy przyszło przyznawać Nagrodę Lisztowską. Wówczas, jak się okazało, opinie jurorów są mocno podzielone, zaś utrwalony podział podczas przyznawania nagród głównych tylko podgrzał emocje, a to z powodów braku jednomyślności co do przyznania wszystkich nagród.

Kandydat nr 11 nie dostał ani jednego głosu, jeżeli chodzi o "Liszt-Prize". Dziwne, ale fakt.
Kandydat nr 7 dostał 3 głosy. Mniej, niż połowę.
Kandydat nr 10 dostał 2 głosy.

Dwóch jurorów oddało czyste kartki, oznaczające decyzję nieprzyznania nagrody.

I tu wtrąciła się polityka.

Zaproponowałem, by wobec braku większości przegłosować, czy Nagroda Lisztowska w ogóle powinna być przyznana komukolwiek.

I tu się okazało, że jej przyznanie jest konieczne. Zafundowała ją bowiem Bardzo Ważna Osoba, której pieniędzmi nie można pogardzić, bo zaoferowała je po raz pierwszy i "więcej się to może nie powtórzyć". Zatem - krew z nosa, układ z diabłem - nieważne, czy jakiekolwiek wykonanie Liszta rzeczywiście zasługiwało na nagrodę, - ona miała zostać wręczona i już.

Zaczęliśmy głośno i otwarcie dyskutować, co sądzimy o wykonaniach Liszta. Powiedziałem, że, jeżeli chodzi o pierwszy etap, świetność Liszta u kandydata nr 7 nie podlegała dyskusji (w końcu dostał jednogłośną promocję), natomiast jego pozbawione romantyzmu wykonanie Liszta w finale absolutnie nie mogę uznać za wzorowe wobec zdecydowanie lepszej gry konkurentów.
Na to Maestro Rickenbacher odparł, iż absolutnie nie może poprzeć, dajmy na to, kandydata nr 10, który zagrał w finale Liszta z tak licznymi błędami (chodziło o kilka naprawdę głupich błędów, popełnionych przez nieuwagę w "drugim Mozarcie"). Ja na to, że człowiek w stresie, w afekcie, zdolny do pokonania najtrudniejszych fragmentów, może czasem zbyt poluzować uwagę w tych łatwych, a wówczas o naprawdę głupi błąd nie trudno: sam potrafię popełniać i gorsze błędy. Rickenbacher odpiera, iż "nie miał wrażenia, jakoby te błędy były spowodowane stresem, a nie złym rozczytaniem utworu". Ja na to: "A cóż miałby wykonawca zrobić: zacząć poprawiać swoje błędy na bieżąco, żeby wszyscy usłyszeli, że "zdał sobie z nich sprawę", lub może zacząć grać utwór od początku?" Rickenbacher - "Wykonawca w ogóle nie rozróżnia Fis-dur od H-dur, bo zamiast eis zagrał e naturalne, tak jakby grał w H-dur, gdzie eis nie ma". Tu mnie zatkało, bo co jak co, ale jednorazowe (i naprawdę fałszywie brzmiące) e, zagrane zamiast eis, nijak nie wskazuje na to, iż "wykonawca sądzi, że gra w H-dur". Ale jak to wytłumaczyć Maestrowi? Mówię: "Gdybyśmy rzeczywiście mieli Nagrodę Mozartowską, moglibyśmy się spierać, kto najlepiej (i najczyściej) zagrał "Ave verum Corpus" Mozarta, tymczasem chodzi nam o Liszta, o całość jego koncepcji". Na to Rickenbacherowi z odsieczą przyszedł Jean-Francois Vaucher, który bezapelacyjnie zapewnił, że "Kandydat nr 10 w ogóle nie dysponuje poziomem, pozwalającym jeździć na konkursy międzynarodowe". No zaraz, a kto go przepychał z etapu do etapu? To cóż on robi w finale, gdzie w sumie zagrał najlepiej ze wszystkich swoich występów na tym konkursie? Poza tym, nie chodzi już o ustalenie nagrody ogólnej - to już jest za nami - lecz o wyłonienie najlepszego interpretatora Liszta. Na to Maestro Zsigmond Szathmary, rodowity Węgier, oświadczył, iż, jego zdaniem, żaden z finałowych wykonawców w ogóle nie zrozumiał, po co grał "Evocation" Węgra Liszta - bo nikt nie zrozumiał, jakie jest przesłanie tego utworu, o co banalnie w nim chodzi.

Zacząłem się zastanawiać, że być może ja też nie rozumiem, jakie w nim było przesłanie, tyle że, jako juror, nie mam okazji tej swojej "niewiedzy" zademonstrować czynnie. Zresztą, nie tylko ja chyba tak uznałem, gdyż w tym momencie dyskusja nagle się załamała, a cała para z najbardziej aktywnych dyskutantów uciekła. Nikt już nie zaryzykował dyskutować z tezą, opartą na pewnej Wyższej Wiedzy Narodowej, przekazywanej drogą genetyczną. Piszę to, rzecz jasna, półżartem, gdyż wiedza i autorytet prof. Szathmaryego sięgają znacznie dalej, niż tylko dziedziny muzyki węgierskiej, a sam jego udział w pracach jury był jedną z atrakcji tego konkursu.
W każdym razie, nastąpiło ogólne zamieszanie, gdyż większość jurorów przestraszyła się, że czegoś nie zrozumiała. Jednak trzeba było coś zrobić i komuś nagrodę wręczyć, wobec czego nie oponował nawet Maestro Szathmary.

A zatem dwóch najbardziej zasadniczych jurorów, którzy nie chcieli w ogóle przyznawać nagrody, szybko się wycofało z bezowocnej walki z polityką...
... i postanowiło oddać swoje głosy na byłego faworyta, kandydata nr 7. Bo przecież rzeczywiście nie sposób tolerować Liszta z błędnymi nutami (sposób za to tolerować Liszta wyprutego ze swoich romantycznych flaków i zagranego "im najszybciej"). Z kolei, oddanie tych głosów na kandydata nr 11 tylko pogłębiłoby podział, niczego nie załatwiając. I nie ważne, że nawet jego Liszt był lepszy, niż Liszt Kandydata nr 7.

W ten sposób głosy podzieliły się następująco:

nr 11 - 0
nr 7 - 5
nr 10 - 2

i kandydat nr 7 został ogłoszony najlepszym interpretatorem utworów Ferenca Liszta i nagrodzony stosowną nagrodą.

Muszę więc stwierdzić, że jury zostało poniekąd zmuszone do przydziału owej nagrody. Śmiem sądzić, że, gdyby po całej tej poniekąd nieprzyjemnej dyskusji odbyło się głosowanie nad celowością przyznania "Liszt-Prize", większość zagłosowałaby za jej nieprzydzieleniem - co było by, jak się wydaje, wyjściem najrozsądniejszym.

Zbliżał się uroczysty finał, czyli wręczenie nagród i ujawnienie personaliów Kandydatów.

środa, 24 sierpnia 2011

III etap (2)

O godzinie 16.30 rozpoczął się trzeci etap. Nie, tym razem nie był on ogłoszony "koncertem", jak to było przed laty, gdyż czy oby można nazwać koncertem trzykrotne wykonanie tych samych utworów? Ale, jakby nie było, bazylika św. Maurycego wypełniła się licznymi słuchaczami. Myślę, że przyszło ze 200 osób. Co prawda, kiedyś, a mianowicie w roku 2003, publiczność odwiedzała przesłuchania konkursowe znacznie lepiej (po kilkadziesiąt osób słuchało każdego wykonawcę o każdej porze dnia, tak w pierwszym, jak i w drugim etapie, zaś w czasie finału bazylika była po prostu przepełniona, czyli było, na moje rozeznanie, nawet i 500 osób), ale tak czy inaczej mieszkańcom niespełna 4-tysiącznego (!!!) miasteczka należą się głośne brawa za tak długotrwałą i godną podziwu uwagę do konkursu organowego! Czy tak samo byłoby np. w Serocku, gdzie mieszka nieco ponad 4000 osób? Pomijając już fakt tego, że w Serocku nie ma i nie będzie dwóch wspaniałych organów koncertowych, pozwalających na przeprowadzenie międzynarodowej imprezy konkursowej (gdzie organy powinny nie tylko nie mieć usterek technicznych, a i wedle swych właściwości muszą być instrumentami wybitnymi, gdyż często zdarza się tak, że to właśnie ciekawe, wspaniałe organy są głównym powodem dla organisty do wzięcia udziału w konkursie!), miałbym poważne obawy co do czynnika ludzkiego.

Tej frekwencji towarzyszył niesamowity upał, ponad 30 stopni, co jeszcze bardziej zdumiało. No cóż, może właśnie dlatego Szwajcaria jest Szwajcarią, hmm?

Oczywiście, wszyscy karnie słuchali anonimowych wykonawców, zaś - ponieważ publiczność miała dostęp do wykonawców, z pewnością o tym wiedziała - nikomu nie przeszkadzał fakt, że żaden przedstawiciel Szwajcarii nie znalazł się w finale. Nikt więc nie wspierał "swoich", bo "swoich" banalnie nie było. Co by się mówiło na jakimś konkursie w Polsce, gdyby w finale znalazły się Niemcy, Rosjanie, Francuzi czy Japończycy, lecz żaden Polak? Czy jury umiało by się nagiąć, by wypłacić "obcym" całą pulę nagród? Czy w ogóle jakieś konkursy w Polsce nie urządzają się dla "swoich", lecz, patetycznie mówiąc, "w imię Muzyki"? Cóż, wolę nie iść w swych rozważaniach za daleko, ograniczając się do kilku retorycznych pytań.

A czy nie jest to dziwne - przynajmniej dla przedstawicieli krajów, tak by rzec, "rozwijających się" - że na nagrody w konkursie, w którym nie dość że żadnego miejsca nigdy nie zajął żaden "swój", a i w ogóle w którym "swoi" wzięli udział góra dwa razy w ciągu wszystkich edycji, wydano dotychczas "jakieś marne" 132.000 franków (wg obecnego kursu prawie pół miliona złotych)? Czy do pomyślenia byłaby taka impreza w Polsce, do tego finansowana w większości przez podatników? Czy znaleźliby się sponsorzy, którzy po prostu cicho i dyskretnie wyłożyli forsę, nie zalepiając wszystkiego swymi banerami i reklamami? Tymczasem konkurs w St-Maurice zaliczył właśnie swoją 6. (i wcale nie ostatnią) edycję, a nagrody finansowane są przez władze kantonu, władzę miasta, jedną fundację prywatną i jedną osobę publiczną. I, co ważniejsze, nikt nie ma do nikogo pretensji, nikt nie czuje się pokrzywdzonym i nikt nie rozpuszcza plotek o inwazji obcych.

Dość retoryzmu.
Pierwszym zagrał konkursowy faworyt, kandydat nr 7, który, przypominam, po I i po II etapie dostawał jednogłośną promocję do dalszego etapu. Tym razem on jednak nie wystąpił na oczekiwanym poziomie. Stres, upał, "świeżość" finałowych utworów? Nie wiemy. Wszystko było przyzwoicie, lecz nie zachwycało. A w takim momencie, kiedy sam w sobie materiał muzyczny nie zachwyca, chciałoby się oczekiwać rzeczy niemożliwych - bo właśnie wówczas wybijają się geniusze. Trzeba tak się postarać, by nawet i najbardziej amorficzny utwór nagle dotarł do odbiorców w sposób zupełnie nieoczekiwany, by, nawiązując do sławnych tradycji przeszłości, nawet ze sklepowych octu i musztardy dało się przyrządzić smaczny, niebanalny obiad.
Tutaj jednak cudu nie było. Wszystko zostało grzecznie i poprawnie odegrane, lecz stosunkowo słabe kompozycje bez dodatkowej pomocy organisty się nie obroniły. Czego zabrakło mi najbardziej? Szeroko pojętego romantyzmu, czyli podporządkowania techniki, agogiki, tekstu muzycznego, rozwoju narracyjnego emocjom. U Liszta, w odróżnieniu od Widora - takiego sobie kapitana statku kosmicznego, który tworzy swoje "emocje" za pomocą oszczędnych ruchów rąk, nóg, przycisków, dźwigien, rękojeści, grając "symfonię" bez najmniejszego ruchu ciała i rozmawiając przy tym jednocześnie przez komórkę - prawdziwe emocje są potrzebne, gdyż cała muzyka Liszta bazuje się na emocji jako głównym napędzie twórczym.

A czy można "zepsuć" muzykę Widora? To jest dobre pytanie, na które nie mam swojej jednoznacznej odpowiedzi. Pewnie się da, zwłaszcza jeżeli ktoś nie zagra wszystkich wymaganych nut i nie włączy we wskazanym momencie głosów językowych. Lub też banalnie się pomyli. Ale - jeżeli to, co wyliczyłem, nie zakłóci przebiegu utworu - dzieło Widora z pewnością się uda. Nie może się nie udać.
I to, że konkursowicze musieli jedno z tych "dzieł" grać, nie jest ich winą.

Widora zatem nie zepsuł nikt. Komuś wymsknął się nie ten akord, ktoś nie dopchnął na czas komputerowego przełącznika, zmieniającego rejestrację, i oczekiwane rinforzando nastąpiło 2 sekundy później, niż wymagała muzyka. Ot i tyle. Nie było czego oceniać.

Kandydat nr 10 zapowiedział mnóstwo pięknych pomysłów. Przede wszystkim, jego gra była w pełni tego słowa romantyczną. Było słychać, jak wykonawca czaruje barwami, pauzami, dynamiką, powolnym tempem; jak buduje długie linie rozwoju muzycznego. Liszt wypadł u niego fantastycznie. Dało się odczuć, że wykonawca długo pracował nad "Evocation", gdyż szczegółowo rozpracował jego koncepcje, dodając od siebie niemało smacznych szczegółów do tekstu autorskiego. Żadna to swawola, gdyż Liszt, prowadząc ogromną klasę uczniów, wielbicieli i naśladowców, zwykł mówić, że każdy wykonawca ma prawo do własnych zmian w jego utworach, jeżeli uzna, że takowe zmiany są niezbędne i utwór może na tym zyskać. Takie podejście jest swoistym ewenementem, jeżeli chodzi o postawę kompozytorską w czasach romantyzmu, i pozwala właśnie na dowolniejsze obnoszenie się z tekstem autorskim. Bravo, Ferenc, na tym właśnie Twój talent i wyczucie muzyczne polegały!

Jednak wystąpienie kandydata nr 10, podobnie jak i w poprzednich etapach, nie było swobodne od drobnych, lecz dosadnych błędów, czyli nie było bezproblemowe. Powstawały, co gorzej, w najłatwiejszych miejscach, gdy uwaga grającego ma chwilę wypoczynku. Takowe drobne błędy zdarzały się też w Widorze.

Ciekawostką, i to dużą, było to, iż Liszt kandydata nr 10 trwał aż o 6 minut dłużej, niż u jego poprzednika (nr 7): 16'40'' wobec 10'30''. Pomyśleć tylko, o prawie 60% dłużej! Zważywszy na fakt, iż "Evocation" Liszta jest utworem zasadniczo wolnym, możemy przyjąć, że sztuką jest nie jak najszybsze uporanie się ze wszystkimi nutami, lecz właśnie z zaaranżowania całego opisanego wyżej "dramatu" za pomocą temp wolnych. I kto wie, czy wyższego stopnia wirtuozeria nie polega właśnie na umiejętności grania nie jak najszybciej, lecz jak najwolniej. Niebezpieczeństwa, wynikające bowiem z rozpadającego się na drobne kawałki zbyt powolnego utworu są znacznie większe, niż te, które wynikają na kilku zaczepionych klawiszach przy graniu umownym prestissimo.

Kolejny i ostatni Kandydat nr 11, tym nie mniej, zwrócił na siebie uwagę jeszcze wolniejszym tempem: jego Liszt trwał ostatecznie 17'40''. Jury, które, co tam ukrywać, nie umiało w pełni się skupić na po raz trzeci wykonywanym utworze, zaczęło robić sobie drobne żarty, puszczając między sobą karteczkę z "odpowiednimi" liczbami:

#7 - 10'30''
#10 - 16'40''
#11 - 45'00''

Po dłuższej chwili jeden z nas dodał coś od siebie, po czem karteczka wyglądała już następująco:


#7 - 10'30''
#10 - 16'40''
#11 - 51' 45'00''


Żarty żartami, ale Liszt był ekstremalnie wolny. I z całą pewnością, gdyby zabrzmiał on raz, miałoby to ogromny sens. Lecz niestety, słuchając ten utwór po raz trzeci, mało kto przejął się pięknem wolnej interpretacji.

Zapamiętałem tego Liszta i z innych powodów. Jeżeli każdy z kandydatów zaczynał cicho, jak tego zażyczył kompozytor, to nasz finalista zaczął bardzo cicho: tak cicho, że istotnie musieliśmy się wsłuchiwać, czy utwór się naprawdę zaczął. Wbrew pozorom, piszę to bez żadnej ironii, lecz z wielkim uznaniem. Takowego początku, wydaje się, Liszt mógłby sobie życzyć.

Wykonawca spróbował zróżnicować generalną powtórkę, kiedy po "pierwszym" Mozarcie wchodzi "drugi" Allegri. Nieco, moim zdaniem, przesadził z agogiką i emocją, gdyż rozemocjonowany Allegri przestał być tą antytezą Mozarta, którą, jak wynika z zamysłu Liszta, być musiał. Przestał być przerażający i mroczny, stał się "jednym z nas", romantycznym bohaterem pełnym rozterek i wątpliwości. Po takim "drugim" Allegrim nadejście "drugiego" Mozarta wypadło mało przekonująco. Mimo to, wzięty z osobna, ów "drugi" Mozart został zagrany rewelacyjnie: w arcywolnym tempie, w zupełnie "zaczarowanych" barwach bardzo cichych głosów organów, lubując się powstającym słodkim i tajemniczym obrazem. W tym momencie ktoś z jury rzucił dość zabawne pytanie "czy mamy również Nagrodę Mozartowską?" - bo rzeczywiście, nieśmiertelna muzyka "Ave verum corpus" Mozarta zdominowała swą prostotą i naturalnością cały finał. Rzecz jasna, mamy jedynie Nagrodę Lisztowską, którą trzeba będzie komuś przysądzić, ale żart był całkiem udany :)

Wreszcie udaliśmy się na obrady.

III etap (1)

Tak więc dotarliśmy do III etapu.

Czym powinien być finałowy etap konkursu? Wydaje się, iż swego rodzaju szczytem, kulminacją pokazu przez wykonawcę swoich możliwości. Zwykle do ostatniego etapu włącza się utwory najmniej "wredne", a za to najbardziej wielorakie, sporo od grającego wymagające, lecz i szczodrze dające mu możliwość demonstracji swojego poziomu. W końcu, w finale żaden juror już nie liczy błędów i nie sprzecza się skwapliwie o drobiazgi, lecz pozwala się unieść emocjom i odczuć prawdziwą satysfakcję z gry tych najlepszych muzyków, wyłonionych w ciągu poprzednich etapów.
W finale zwykle obowiązuje też większy luz programowy, pozwalający w pewnych granicach dobrać repertuar według swego upodobania. Można wówczas pokusić się o zbudowanie własnej koncepcji koncertu, najbardziej odzwierciedlającej nasze mocne strony, pozwalającej rozpocząć bardziej komfortowo, a skończyć bardziej jaskrawo, niż gdyby wszyscy uczestnicy musieli się trzymać ściśle wyznaczonej listy repertuarowej.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Liryczne intermezzo

Konkurs się skończył, piękna Szwajcaria odeszła w zapomnienie. Ale nie odeszły w zapomnienie wrażenia z ostatniego, III etapu, a zatem już poniekąd post factum zabiorę się jutro do jego opisania. Muszę też przeczytać to wszystko, co przez tydzień pisałem nocami i ani razu nie przeczytałem, oraz poprawić liczne błędy, korzystając wreszcie z normalnej, a nie laptopowej klawiatury. No i może trochę uatrakcyjnić bloga ładnymi zdjęciami, które zrobiłem w ciągu pobytu w Szwajcarii, a rachuba których przekroczyła 8 tysięcy. Nie z samego Saint-Maurice, rzecz jasna :)

III etap - finał konkursu organowego

sobota, 20 sierpnia 2011

III etap - program

W programie III etapu konkursu znalazły się dwa utwory:

Ferenc Liszt - Evocation à la Chapelle Sixtine
Charles Marie Widor - Finał z Symfonii Romańskiej op. 73

Finał konkursu odbywa się na organach Bazyliki św. Maurycego

Intermezzo liryczne
Rozpoczęcie III etapu