O godzinie 16.30 rozpoczął się trzeci etap. Nie, tym razem nie był on ogłoszony "koncertem", jak to było przed laty, gdyż czy oby można nazwać koncertem trzykrotne wykonanie tych samych utworów? Ale, jakby nie było, bazylika św. Maurycego wypełniła się licznymi słuchaczami. Myślę, że przyszło ze 200 osób. Co prawda, kiedyś, a mianowicie w roku 2003, publiczność odwiedzała przesłuchania konkursowe znacznie lepiej (po kilkadziesiąt osób słuchało każdego wykonawcę o każdej porze dnia, tak w pierwszym, jak i w drugim etapie, zaś w czasie finału bazylika była po prostu przepełniona, czyli było, na moje rozeznanie, nawet i 500 osób), ale tak czy inaczej mieszkańcom niespełna 4-tysiącznego (!!!) miasteczka należą się głośne brawa za tak długotrwałą i godną podziwu uwagę do konkursu organowego! Czy tak samo byłoby np. w Serocku, gdzie mieszka nieco ponad 4000 osób? Pomijając już fakt tego, że w Serocku nie ma i nie będzie dwóch wspaniałych organów koncertowych, pozwalających na przeprowadzenie międzynarodowej imprezy konkursowej (gdzie organy powinny nie tylko nie mieć usterek technicznych, a i wedle swych właściwości muszą być instrumentami wybitnymi, gdyż często zdarza się tak, że to właśnie ciekawe, wspaniałe organy są głównym powodem dla organisty do wzięcia udziału w konkursie!), miałbym poważne obawy co do czynnika ludzkiego.
Tej frekwencji towarzyszył niesamowity upał, ponad 30 stopni, co jeszcze bardziej zdumiało. No cóż, może właśnie dlatego Szwajcaria jest Szwajcarią, hmm?
Oczywiście, wszyscy karnie słuchali anonimowych wykonawców, zaś - ponieważ publiczność miała dostęp do wykonawców, z pewnością o tym wiedziała - nikomu nie przeszkadzał fakt, że żaden przedstawiciel Szwajcarii nie znalazł się w finale. Nikt więc nie wspierał "swoich", bo "swoich" banalnie nie było. Co by się mówiło na jakimś konkursie w Polsce, gdyby w finale znalazły się Niemcy, Rosjanie, Francuzi czy Japończycy, lecz żaden Polak? Czy jury umiało by się nagiąć, by wypłacić "obcym" całą pulę nagród? Czy w ogóle jakieś konkursy w Polsce nie urządzają się dla "swoich", lecz, patetycznie mówiąc, "w imię Muzyki"? Cóż, wolę nie iść w swych rozważaniach za daleko, ograniczając się do kilku retorycznych pytań.
A czy nie jest to dziwne - przynajmniej dla przedstawicieli krajów, tak by rzec, "rozwijających się" - że na nagrody w konkursie, w którym nie dość że żadnego miejsca nigdy nie zajął żaden "swój", a i w ogóle w którym "swoi" wzięli udział góra dwa razy w ciągu wszystkich edycji, wydano dotychczas "jakieś marne" 132.000 franków (wg obecnego kursu prawie pół miliona złotych)? Czy do pomyślenia byłaby taka impreza w Polsce, do tego finansowana w większości przez podatników? Czy znaleźliby się sponsorzy, którzy po prostu cicho i dyskretnie wyłożyli forsę, nie zalepiając wszystkiego swymi banerami i reklamami? Tymczasem konkurs w St-Maurice zaliczył właśnie swoją 6. (i wcale nie ostatnią) edycję, a nagrody finansowane są przez władze kantonu, władzę miasta, jedną fundację prywatną i jedną osobę publiczną. I, co ważniejsze, nikt nie ma do nikogo pretensji, nikt nie czuje się pokrzywdzonym i nikt nie rozpuszcza plotek o inwazji obcych.
Dość retoryzmu.
Pierwszym zagrał konkursowy faworyt, kandydat nr 7, który, przypominam, po I i po II etapie dostawał jednogłośną promocję do dalszego etapu. Tym razem on jednak nie wystąpił na oczekiwanym poziomie. Stres, upał, "świeżość" finałowych utworów? Nie wiemy. Wszystko było przyzwoicie, lecz nie zachwycało. A w takim momencie, kiedy sam w sobie materiał muzyczny nie zachwyca, chciałoby się oczekiwać rzeczy niemożliwych - bo właśnie wówczas wybijają się geniusze. Trzeba tak się postarać, by nawet i najbardziej amorficzny utwór nagle dotarł do odbiorców w sposób zupełnie nieoczekiwany, by, nawiązując do sławnych tradycji przeszłości, nawet ze sklepowych octu i musztardy dało się przyrządzić smaczny, niebanalny obiad.
Tutaj jednak cudu nie było. Wszystko zostało grzecznie i poprawnie odegrane, lecz stosunkowo słabe kompozycje bez dodatkowej pomocy organisty się nie obroniły. Czego zabrakło mi najbardziej? Szeroko pojętego romantyzmu, czyli podporządkowania techniki, agogiki, tekstu muzycznego, rozwoju narracyjnego emocjom. U Liszta, w odróżnieniu od Widora - takiego sobie kapitana statku kosmicznego, który tworzy swoje "emocje" za pomocą oszczędnych ruchów rąk, nóg, przycisków, dźwigien, rękojeści, grając "symfonię" bez najmniejszego ruchu ciała i rozmawiając przy tym jednocześnie przez komórkę -
prawdziwe emocje są potrzebne, gdyż cała muzyka Liszta bazuje się na emocji jako głównym napędzie twórczym.
A czy można "zepsuć" muzykę Widora? To jest dobre pytanie, na które nie mam swojej jednoznacznej odpowiedzi. Pewnie się da, zwłaszcza jeżeli ktoś nie zagra wszystkich wymaganych nut i nie włączy we wskazanym momencie głosów językowych. Lub też banalnie się pomyli. Ale - jeżeli to, co wyliczyłem, nie zakłóci przebiegu utworu - dzieło Widora z pewnością się uda. Nie może się nie udać.
I to, że konkursowicze musieli jedno z tych "dzieł" grać, nie jest ich winą.
Widora zatem nie zepsuł nikt. Komuś wymsknął się nie ten akord, ktoś nie dopchnął na czas komputerowego przełącznika, zmieniającego rejestrację, i oczekiwane
rinforzando nastąpiło 2 sekundy później, niż wymagała muzyka. Ot i tyle.
Nie było czego oceniać.
Kandydat nr 10 zapowiedział mnóstwo pięknych pomysłów. Przede wszystkim, jego gra była w pełni tego słowa romantyczną. Było słychać, jak wykonawca czaruje barwami, pauzami, dynamiką, powolnym tempem; jak buduje długie linie rozwoju muzycznego. Liszt wypadł u niego fantastycznie. Dało się odczuć, że wykonawca długo pracował nad "Evocation", gdyż szczegółowo rozpracował jego koncepcje, dodając od siebie niemało smacznych szczegółów do tekstu autorskiego. Żadna to swawola, gdyż Liszt, prowadząc ogromną klasę uczniów, wielbicieli i naśladowców, zwykł mówić, że każdy wykonawca ma prawo do własnych zmian w jego utworach, jeżeli uzna, że takowe zmiany są niezbędne i utwór może na tym zyskać. Takie podejście jest swoistym ewenementem, jeżeli chodzi o postawę kompozytorską w czasach romantyzmu, i pozwala właśnie na dowolniejsze obnoszenie się z tekstem autorskim. Bravo, Ferenc, na tym właśnie Twój talent i wyczucie muzyczne polegały!
Jednak wystąpienie kandydata nr 10, podobnie jak i w poprzednich etapach, nie było swobodne od drobnych, lecz dosadnych błędów, czyli nie było bezproblemowe. Powstawały, co gorzej, w najłatwiejszych miejscach, gdy uwaga grającego ma chwilę wypoczynku. Takowe drobne błędy zdarzały się też w Widorze.
Ciekawostką, i to dużą, było to, iż Liszt kandydata nr 10 trwał aż o 6 minut dłużej, niż u jego poprzednika (nr 7): 16'40'' wobec 10'30''. Pomyśleć tylko, o prawie 60% dłużej! Zważywszy na fakt, iż "Evocation" Liszta jest utworem zasadniczo wolnym, możemy przyjąć, że sztuką jest nie jak najszybsze uporanie się ze wszystkimi nutami, lecz właśnie z zaaranżowania całego opisanego wyżej "dramatu" za pomocą temp wolnych. I kto wie, czy wyższego stopnia wirtuozeria nie polega właśnie na umiejętności grania nie jak najszybciej, lecz jak najwolniej. Niebezpieczeństwa, wynikające bowiem z rozpadającego się na drobne kawałki zbyt powolnego utworu są znacznie większe, niż te, które wynikają na kilku zaczepionych klawiszach przy graniu umownym
prestissimo.
Kolejny i ostatni
Kandydat nr 11, tym nie mniej, zwrócił na siebie uwagę jeszcze wolniejszym tempem: jego Liszt trwał ostatecznie 17'40''. Jury, które, co tam ukrywać, nie umiało w pełni się skupić na po raz trzeci wykonywanym utworze, zaczęło robić sobie drobne żarty, puszczając między sobą karteczkę z "odpowiednimi" liczbami:
#7 - 10'30''
#10 - 16'40''
#11 - 45'00''
Po dłuższej chwili jeden z nas dodał coś od siebie, po czem karteczka wyglądała już następująco:
#7 - 10'30''
#10 - 16'40''
#11 - 51' 45'00''
Żarty żartami, ale Liszt był ekstremalnie wolny. I z całą pewnością, gdyby zabrzmiał on raz, miałoby to ogromny sens. Lecz niestety, słuchając ten utwór po raz trzeci, mało kto przejął się pięknem wolnej interpretacji.
Zapamiętałem tego Liszta i z innych powodów. Jeżeli każdy z kandydatów zaczynał cicho, jak tego zażyczył kompozytor, to nasz finalista zaczął bardzo cicho: tak cicho, że istotnie musieliśmy się wsłuchiwać, czy utwór się naprawdę zaczął. Wbrew pozorom, piszę to bez żadnej ironii, lecz z wielkim uznaniem. Takowego początku, wydaje się, Liszt mógłby sobie życzyć.
Wykonawca spróbował zróżnicować generalną powtórkę, kiedy po "pierwszym" Mozarcie wchodzi "drugi" Allegri. Nieco, moim zdaniem, przesadził z agogiką i emocją, gdyż rozemocjonowany Allegri przestał być tą antytezą Mozarta, którą, jak wynika z zamysłu Liszta, być musiał. Przestał być przerażający i mroczny, stał się "jednym z nas", romantycznym bohaterem pełnym rozterek i wątpliwości. Po takim "drugim" Allegrim nadejście "drugiego" Mozarta wypadło mało przekonująco. Mimo to, wzięty z osobna, ów "drugi" Mozart został zagrany rewelacyjnie: w arcywolnym tempie, w zupełnie "zaczarowanych" barwach bardzo cichych głosów organów, lubując się powstającym słodkim i tajemniczym obrazem. W tym momencie ktoś z jury rzucił dość zabawne pytanie "czy mamy również Nagrodę Mozartowską?" - bo rzeczywiście, nieśmiertelna muzyka "Ave verum corpus" Mozarta zdominowała swą prostotą i naturalnością cały finał. Rzecz jasna, mamy jedynie Nagrodę Lisztowską, którą trzeba będzie komuś przysądzić, ale żart był całkiem udany :)
Wreszcie udaliśmy się na obrady.