piątek, 26 sierpnia 2011

Uroczysty finał konkursu

Po obradach udaliśmy się do bazyliki, by ogłosić wszem i wobec naszą nieomylną decyzję.

Rzecz jasna, trudno było się spodziewać, żeby przy tak wyrównanych poziomach któraś z nagród nie została przyznana. Z tego też powodu nie lubię osobiście konkursów, gdzie do finału dopuszcza się jedynie trzech kandydatów. Ot, gdyby w finale grało np. pięciu, walka toczyłaby się do samego końca, zaś ktoś, kto nie dostałby w wyniku przesłuchania finałowego żadnej nagrody, byłby największym straconym konkursu. A tak podział nagród jest już w zasadzie swoistą roszadą.

Lecz niestety, konkurs organowy, w odróżnieniu od np. fortepianowego lub skrzypcowego, musi uwzględniać bardzo ważną sprawę: na organach konkursowych nie sposób zagrać bez przygotowania, ad hoc, lub po 15-minutowej próbce, jak czasem grywają pianiści. Organy - to też nie własne, doskonale nam znane skrzypce, na których czy w kościele, czy w przejściu podziemnym przy Dworcu Centralnym w Warszawie - wszędzie potrafimy zagrać jednakowo dobrze (lub źle).
Organy zawsze są różne, zaś do całego utworu trzeba zawczasu dobrać registry. A to trwa. Średnio, jak wyliczyłem, jakikolwiek występ na nowym, nieznanym instrumencie musi się łączyć z czterokrotnością czasu próby poprzedzającej występ.
Zatem jakiekolwiek zwiększenie liczby zarówno uczestników, jak i finalistów (a przecież od etapu do etapu przydziela się coraz więcej czasu na próbę, uwzględniając coraz bardziej szerokie programy) wiąże się z długimi godzinami dodatkowych prób oraz strojeń organów, i to w jednym tylko kościele, gdzie odbywa się konkurs. Jednocześnie konkurs się wydłuża, trudniejsza jest logistyka, większe wydatki na zakwaterowanie jurorów, a w przypadku St-Maurice dodatkowo więcej pracy dla rodzin gościnnych, większej potrzeby czasu przy organach ćwiczebnych. Pamiętam z własnego doświadczenia, iż próbę przy organach konkursowych musiałem mieć od godziny 6.30 do 9, potem krótki sen, potem ćwiczenie na organach "roboczych" w okolicy od 13 do 16, potem obiad i znów ćwiczenie w jakiejś innej okolicy, a w dniu przesłuchania dostałem, jak i wszyscy, dodatkowe pół godziny na "sprawdzenie", i również bodajże między 8 a 8.30. Nikt mi, rzecz jasna, nie dawał tak okropnych godzin celowo; wynikały one bezpośrednio z wylosowanego numeru, który determinował wszystkie pozostałe godziny i przydziały. Tak więc poszerzenie np. finału nawet o jednego uczestnika wiązałoby się z koniecznością jeszcze bardziej karkołomnych zabiegów czasowych, a więc mogłoby dojść do sytuacji, gdy konkursowicz jest zmuszony odbyć próbę wczesnym rankiem, a potem popołudniu grać.

Wróciliśmy do bazyliki, gdzie akurat kończył się... koncert organowy w wykonaniu finalistów konkursu. Pierwszy raz w życiu coś takiego się stało. Pytam się, po co to? Okazuje się (cytuję), iż "publiczność nie mogła cały czas siedzieć w bazylice, czekając na werdykt jury, bo nawet nie było jak skorzystać z toalety". No pięknie! A co, siedząc i słuchając koncertu, w toalecie potrzeby już nie było, bo muzyka ją zastąpiła? Toż można wyprowadzić dość ryzykowne wnioski o roli muzyki w życiu człowieka i o sposobach jej oddziaływania na ludzką psychofizjologię... No ale nie to nawet było najzabawniejsze: najciekawszym było to, co kto grał. Otóż okazało się (samego koncertu nie słyszeliśmy), że kandydat nr 7 miał grać "Preludium Bacha" (sic!) - chyba chodziło o Fantazję g-moll, BWV 542/1?
Kandydat nr 10 zagrał "Chorał Bacha" (chyba "Nun komm, der Heiden Heiland" BWV 659 z I etapu? Świetnie, ale to chyba nie był najlepszy Bach w I etapie);
no a kandydat nr 11 zinterpretował... "B-A-C-H" Liszta! Liszta, tego samego Liszta, za wykonanie którego temu kandydatowi nie przypadł ani jeden głos jury! Czy ktoś pamięta "anegdotę o Enescu", gdzie ten, kto miał grać na fortepianie, przewracał kartki; ten, kto miałby grać na skrzypcach, grał dlaczegoś na fortepianie; zaś ten, który musiałby przewracać pianiście kartki, zupełnie nie wiadomo dlaczego grał na skrzypcach...?

Oczywiście, to nie kandydaci ustalali swój program, zarówno jak i nie winą kandydatów było to, jak ich oceniliśmy (mimo, iż osobiście nie oddałem głos na nr 11 w sprawie "Liszt-Prize", uważam, że jego interpretacja na ZERO głosów nie zasługiwała, w sensie pozytywnym). Do tego słuchacze, którzy nie wiedzieli o wszystkich zasadach pracy jury, otrzymali nieprawdziwy sygnał o tym, kto co najlepiej grał.

Usiedliśmy w pierwszych ławkach bazyliki, zaś przed nami miejsca zajęli finaliści. Dopiero wówczas mogliśmy na własne oczy zobaczyć, kto dla nas grał!

Okazało się, że tegoroczny konkurs stał się przegrodą nie do pokonania dla naszych przyjaciół z Dalekiego Wschodu, jakże licznie zazwyczaj zaszczycających swą obecnością różnego rodzaju konkursy. W finale wystąpiło trzech chłopaków pochodzenia europejskiego. Dostrzegłem na twarzach jurorów nieukrywaną satysfakcję. Niestety, nie wiem, czy można ją było dostrzec na mojej własnej twarzy, gdyż w pobliżu lusterka nie było :)

Maestro Athanasiades wyszedł do przodu i zaczął mówić. Długo, ciekawie, po francusku. Nic nie zrozumieliśmy.

Potem ktoś nas, jurorów, popchnął z ławki, więc do nas dotarło, że teraz należy stanąć w ołtarzu. W nowej scenerii nadal słuchaliśmy jeszcze bardziej francuskiego kazania, grzecznie klaszcząc i uśmiechając się wraz z całą bazyliką.

Wreszcie ogłoszono laureatów:

III nagrodę dostał Ilja Kudriawcew (Rosja) - kandydat nr 10
II nagrodę otrzymał Marius Mack (Niemcy) - kandydat nr 11
I nagrodę oraz Nagrodę Lisztowską wygrał Christian Barthen (Niemcy) - kandydat nr 7.

Wszyscy, oczywiście, byli szczęśliwi i rozczuleni. Posypały się gratulacje, uściski rąk i poklepywania po ramieniu. Jednak publiczność nie była zadowolona bezwarunkowo. Otoczyła mnie grupa osób, pamiętająca mój występ na konkursie w roku 2003. Pomyśleć tylko, jakich komplementów ja się nasłuchałem! I to teraz, po ośmiu latach, gdy, bądź co bądź, odbył się kolejny z rzędu konkurs i ukształtowali się nowi, niewątpliwi zwycięzcy, ci ludzie woleli rozmawiać ze mną i gratulować mi - po ośmiu latach - mojego Francka! Powiem szczerze, takie chwile pozostają ze mną na bardzo długo, zaś największym pragnieniem wówczas jest cofnąć czas, by móc się po raz kolejny znaleźć nie po tamtej stronie stołu jurorskiego, a po tej - wśród tych, którzy kochają muzykę i pamiętają cię po wielu latach (czego tylko były wart banalny zakup kartek w miejscowym kiosku, gdzie sędziwa pani sprzedawczyni pamiętała mnie, opowiadając bezbłędnie, kiedy i co ja grałem!). Więc ci sami ludzie, wspominając, jak kibicowała mi publiczność w bazylice i jak wszyscy zaczęli klaskać, kiedy było jasne, że to mi przypadnie wygrana, powiedzieli z jakimś dziwnym niesmakiem, że nie rozumieją tegorocznej decyzji jury. Że gra kandydatów wcale ich nie przekonała; że ci, którzy najlepiej się zapowiadali, zostali w międzyczasie utrąceni lub przesunięci na gorsze pozycje. I że "na pewno nie był to ten Liszt, który miał być". Ktoś inny dodał - "najlepszy był kandydat nr 10. I w ogóle, i szczególnie w Liszcie". Na to mogłem powiedzieć jedynie tyle, że à propos Liszta też tak uważam.

Nie mogłem, co oczywiste, podjąć w tym momencie szczegółowej dyskusji i omówienia, zarówno jak i opowiadać o wszystkich aspektach pracy jury, o wszystkich dostrzeżonych plusach i minusach, wadach i zaletach, o mniej czy bardziej rzeczowych pochwałach i zarzutach. Tym nie mniej reakcja dużej części publiczności była właśnie taka, a nie inna - i nic za to nie mogę.

Potem było małe spotkanie przy drinkach i zakąskach, gdzie finaliści mogli poznać się i porozmawiać sobie z jurorami, i gdzie wszyscy wreszcie mieli możliwość poczuć się w atmosferze nieoficjalnej. Wyjaśniło się przy okazji, że kolega Christian Barthen, zwycięzca tegorocznego konkursu i bez żadnych wątpliwości bardzo utalentowany organista, jest moim znajomym na Facebooku!
No, proszę. Z przykrością musiałem stwierdzić, że nad Facebookiem nie panuję, zawarte tam "przyjaźnie" mają całkiem nikłe szanse na jakiekolwiek powodzenie w życiu realnym, zaś, mając ponad 400 "znajomych", przestałem ich liczyć i pamiętać, a kolegi Christiana, mimo iż jego twarz wydała mi się tak jakby znajoma, zupełnie nie kojarzyłem. Z drugiej strony - pomyślałem sobie - jak dalece wychowany musi być człowiek, by nie próbować nagiąć regulaminu konkursu i nie skontaktować się ze mną w jakikolwiek sposób, przez tenże nawet Facebook, po to chociażby, by zawiadomić, pod jakim numerem on gra. Niech to będzie nauczką dla wszystkich "załatwialskich", chcących "po znajomości" zyskać dla siebie nieco więcej, niż wynikałoby z faktycznego, niezaaranżowanego stanu rzeczy.

W ten sposób konkurs został uznany za zakończony.


Pozostaje jeszcze tylko ujawnić, kto brał udział w tegorocznym konkursie i jakie kraje reprezentował.

3 komentarze:

  1. Jako totalny ignorant nie miałem pojęcia, że organy trzeba nastrajać przed każdym występem. Ale teraz już wiem, za co dziękuję autorowi.

    OdpowiedzUsuń
  2. W sumie to tylko część organów, a dokładnie tylko głosy językowe - których jednak w tym instrumencie, o którym mowa, jest aż 18 (łącznie 826 piszczałek), a to kilka godzin roboty.

    OdpowiedzUsuń
  3. Boszszszszszszsz wolę na grzebieniu :D

    OdpowiedzUsuń